są takie dni czasami że dziadek z nami siada

Czasami mam takie dni, kiedy zastanawiam się, czy całe prowadzenie bloga ma sens. Jak już zauważyliście mam tak średnio co pół roku. Uważam, że wszystko robię źle, że nikt nie bierze mnie tu na serio, tylko mój blog nadal kojarzony jest jako taki "dla dzieci", wszystko jest przesłodzone itd. Syndrom falującej skóry (ang. FHS – Feline Hyperesthesia Syndrome), nazywany też czasami padaczką psychomotoryczną, to jedna z najbardziej tajemniczych i niejasnych kocich dolegliwości. Zaburzenie to objawia się zazwyczaj nagłym, intensywnym wygryzaniem lub wylizywaniem okolic grzbietu, ogona oraz tylnych nóg. że z Tobą w domu jest zawsze fajnie, i w deszcz i w słotę, w smutku, w radości wspierasz i uczysz życia w miłości, dzisiaj za wszystko Ci podziękuję i skromny bukiet kwiatów daruję 12.Piosenka „Moja Babcia i mój Dziadek” I. Moja babcia i mój dziadek to wspaniali są dziadkowie Dziadek mnóstwo zna zagadek, babcia bajkę nam Tłumaczenie hasła "dziadek" na niemiecki. Großvater, Opa, Ahn to najczęstsze tłumaczenia "dziadek" na niemiecki. Przykładowe przetłumaczone zdanie: Mój dziadek mówi czasem do siebie, kiedy jest sam. ↔ Mein Großvater spricht manchmal mit sich selbst, wenn er allein ist. dziadek noun masculine gramatyka. ojciec ojca [..] Zamówienie wysyłkowe oznacza, że po dokonaniu zakupu muzyka na płycie Złota kolekcja. Urszula Sipińska. Są takie dni w tygodniu, CD zostaje dostarczona bezpośrednio do adresu podanego przez klienta, do Paczkomatu®, automatu paczkowego, zazwyczaj za pośrednictwem firmy kurierskiej lub Poczty Polskiej. Klient nie musi osobiście Site De Rencontre Pour Homme Et Femme Gratuit. Śmierć, choć jest nierozerwalnie związana z życiem, stanowi jego naturalną część, to jednak budzi strach. Jej temat jest najczęściej trudny do poruszenia w codziennej rozmowie. Jednocześnie w pewnym wieku dzieci często same podejmują ten temat, pytają o odchodzenie i związane z nim emocje. Zdarza się też tak, że rozmowę wywołuje odejście kogoś bliskiego lub – jak w ostatnich trudnych tygodniach – doniesienia z różnych mediów, które czasem docierają i do najmłodszych. Jak radzić sobie w takich sytuacjach? Z pomocą mogą przyjść książki, których lektura jest bezpieczną przestrzenią i może stanowić punkt wyjścia do rozmowy. Na polskim rynku wydawniczym jest wiele pozycji na temat śmierci, skierowanych do najmłodszych czytelników. Niektóre z nich jest przeznaczonych dla starszych dzieci, są jednak pozycje, które zrozumieją już 3-4-latki. Część to bajki terapeutyczne, inne z kolei traktują temat odchodzenia bardzo metaforycznie. Na szczęście, dzięki mnogości publikacji, każdy ma szansę znaleźć tę, która w jego sytuacji będzie najlepszym stworzeniu przestrzeni do rozmowy pomocne mogą okazać się książki, które traktują temat śmierci w sposób delikatny, a jednocześnie otwierający pole do rozmów. Lektur takich lepiej nie czytać tuż przed snem. Warto każdą z nich omówić z dzieckiem. Niezaprzeczalnym atutem większości z nich są piękne trudno zebrać myśli„Mała książka o śmierci”Zabawnymi, kolorowymi ilustracjami wyróżnia się z pewnością „Mała książka o śmierci”. Pernilla Stalfelt z dystansem, ale i szczerością wprowadza dzieci w trudny świat umierania. Sama stworzyła kolorowe obrazy, przy pomocy których odpowiada na liczne pytania dotyczące śmierci, pokazując jej różne oblicza, opowiada o faktach, mitach i lękach, które się z nią wiążą. Dzięki prostemu, jasnemu językowi pomaga wytłumaczyć, że śmierć jest naturalna, nieunikniona i wpisana w cykl życia. Umierają ludzie, zwierzęta i rośliny i mogą temu towarzyszyć różne okoliczności. Autorka nie mówi, co dzieje się po śmierci, ale przedstawia różne wierzenia, zwyczaje i tradycje pogrzebowe.„Jestem Śmierć”W rozważania o śmierci i kręgu życia wpisują się również dwie pozycje Elisabeth Helland Larsen – „Jestem Życie” i ,,Jestem Śmierć”. Życie i Śmierć to nie abstrakcyjne, nieuchwytne pojęcia, ale sympatyczne, wrażliwe bohaterki, które widzimy już na okładce. Śmierć jest miła i rozważna. Odwiedza wszystkich, którzy niebawem umrą. Jest dopełnieniem Życia, dla którego robi miejsce. A to zadanie wypełnia delikatnie i troskliwie. Razem z „Jestem Życie” w nieoczywisty sposób odpowiada na pytania, czym są śmierć i życie. Książki są pięknie zilustrowane, oszczędne w słowie, a jednocześnie pogodne i dodające otuchy. Najlepiej przeczytać je dla najmłodszychW życiu małego człowieka śmierć bardzo często pojawia się wtedy, gdy umiera najstarsze pokolenie. Jeśli strata dotknie dzieci, które nie umieją jeszcze czytać, można wspólnie z nimi przejść przez którąś z poniższych historii.„Ostatni dżem babci”Alicja Dyrda opisała prawdziwą historię odchodzenia Teresy – babci Kazika. Narracja prowadzona jest z perspektywy małego chłopca, który bardzo kocha babcię i wie, że ona niedługo umrze. Widzi, że nie jest już tak wesoła jak kiedyś i wie, że już nigdy nie pobawią się wspólnie balonem, a babcia nie zrobi mu naleśników z własnej roboty dżemem. Kazik może jednak zrobić w swojej bazie dżem dla babci. Ta piękna i wzruszająca historia pokazuje prawdziwe emocje towarzyszące nam podczas odchodzenia kogoś bliskiego.„Cudowna wyspa dziadka”Historia Syda i jego dziadka, napisana przez Benjego Daviesa, wprawdzie opowiada o pożegnaniu, ale nie ma w niej smutku i tęsknoty. Domy chłopca i dziadka dzieli jedynie ogród i furtka. Pewnego dnia Syd znajduje starszego pana na strychu. Dziadek jest spakowany i wybiera się w podróż na tajemniczą, cudowną, tropikalną wyspę. Tam dziadek jest zdrowy i nie musi używać laski, a przed upałem chroni go gęsty las. Może cały dzień odpoczywać i być razem z przyjaciółmi. Dziadek postanawia tam zostać, a Syd musi wrócić. Pożegnanie nie jest jednak smutne. Syd widzi, że dziadek jest szczęśliwy i to jest najważniejsze. A staruszek będzie zawsze żyć w jego pamięci. Dzięki niejednoznacznej wymowie książki można ją potraktować jako przyczynek do rozmów o tym, że bliscy odchodzą – umierają, przeprowadzają się, znikają z naszego życia, ale nie z serca i wspomnień.„Pan Stanisław odlatuje”Życie pana Stanisława jest szare. Pewnego dnia, zainspirowany usłyszaną historią, postanawia odlecieć na kolorowym tapczanie. Wtedy jego życie nabiera barw. Jednak pan Stanisław chce też mieć ,,z góry” oko na swojego wnuka, któremu powierza ukochanego psa, bo wie, że z nim będzie bezpieczny i szczęśliwy. Opowieść jest pełna radości, spełnia i spokoju. Choć to książka o śmierci dziadka, to jednak skupia się na życiu. Zapewne niektórzy mogą ją nawet odczytać jako opowieść o fantastycznych przygodach, a inni jako historię o odchodzeniu i o pożegnaniach. Wszak książki mają taką wymowę, jaką nada im czytelnik.„Wszędzie i we wszystkim”Mama Yolandy umarła. Dziewczynka nie rozumie, co to znaczy. Skoro mamy nie ma tu, to gdzie jest? Ponieważ bardzo tęskni, zaczyna jej szukać. Pyta o nią najbliższych. Tata odnajduje mamę w obrazie, który namalowała i w kubku, któremu przykleiła uszko. Babcia widzi swoją córkę we wnuczce. Dziadek w różach, które mama posadziła. Mamy nie ma fizycznie, żyje jednak we wspomnieniach. Wszyscy czują jej obecność. To wzruszająca historia o tym, że miłość jest wielka i nawet śmierć jej nie pokona. A bliscy będą z nami tak długo, dopóki mamy ich w naszej śmiercią jako etap rozwojuDzieci, do których bardziej przemawiają mniej dosłowne obrazy, również znajdą coś dla siebie. W nich spersonifikowane zwierzęta muszą radzić sobie ze smutkiem po odejściu przyjaciół. Będą to dobre propozycje dla 4-5-latków, u których w naturalny sposób pojawia się zainteresowanie tematem. Powraca on w rozmowach z rodzicami. Tu przydatne mogą być np. „Wróć mój wilku wróć” i „Plasterki na tęsknotę”.„Wróć mój Wilku, wróć!”Pięknie ilustrowana i wielokrotnie nagradzana opowieść o Lisiczce i Wilku, którzy całe dnie spędzali na wspólnej zabawie. Nagłe zaginięcie przyjaciela wywołuje w Lisiczce przerażenie i smutek. Szuka Wilka wszędzie, lecz nie mogąc go odnaleźć, zaczyna rozumieć, że już nigdy się nie spotkają. Oswaja poczucie pustki po przyjacielu i odkrywa, że najbliżsi pozostają z nami na zawsze w pięknych wspomnieniach. W książce równie ważne jak słowa są obrazy. Ilustracje, które opowiadają o wspólnej zabawie, są pełne jasnych zielonych i błękitnych barw. Na tych, w których Lisica przechodzi żałobę, dominują ciemne granaty i czernie. Baśń przeznaczona jest dla dzieci od 3 do ok. 5 roku życia. Jednak dla młodszych odbiorców może być zbyt abstrakcyjna. Z pewnością za to wzruszy rodziców.„Plasterki na tęsknotę”Szczurek jest już stary. Przyjaźni się z Wiatrem, a Czas wpada do niego w odwiedziny. Bardzo lubi także wiekową Wiewiórkę, ale widuje ją rzadziej, bo mieszkają od siebie daleko. Pewnego dnia otrzymuje od niej list, w którym przyjaciółka pisze, że jest bardzo chora i chciałaby ostatni raz zobaczyć przyjaciela. Szczurek nie może do niej jechać, ponieważ nadchodzi zima i warunki do podróży są złe. Wyrusza dopiero wiosną, ale po drodze spotykają go przygody, które opóźniają przybycie. Kiedy wreszcie dociera do domu przyjaciółki, czeka na niego tylko list. Smutny wraca do siebie, gdzie często wspomina Wiewiórkę, a Czas coraz częściej przynosi mu specjalne plasterki na książce tematy związane ze stratą, upływem czasu i przemijaniem opowiedziane są w sposób subtelny i łagodny. Nie przerażą, za to mogą skłonić do pięknych dla starszych dzieciNawet najmniejsze dzieci zdają sobie sprawę, że bliska im osoba umiera. Już niemowlęta odczuwają stratę. Nie ma znanych im głosu, zapachu i dotyku. Najmłodsi zauważają odejście, rozumieją pojęcie śmierci, ale często sądzą, że umieranie dotyczy tylko starszych ludzi. Gdy dzieci wkraczają w okres dojrzewania, zaczynają rozumieć nieuchronność i nieodwracalność śmierci, a także fakt, że może ona dotyczyć każdego i jest nieuchronnym elementem nie powinna być zatem tematem tabu, choć często tak się dzieje, gdyż rozmowy o niej są po prostu trudne. Należy jednak o niej rozmawiać tak, jak rozmawia się chociażby o narodzinach. Część lektur poświęconych tematowi umierania weszła już nawet do kanonu lektur szkolnych, ale nawet z nimi nie powinniśmy zostawiać dzieci samych.„Jesień liścia Jasia”Pierwszym przykładem lektury szkolnej, która nawiązuje do kręgu życia, jest „Jesień liścia Jasia”. To metaforyczna opowieść o kole życia, zmianach i przemijaniu, o tym, że każdy inaczej dojrzewa, a koniec może okazać się piękny. Leo Buscaglia opisuje historię życia liścia Jasia od wczesnej wiosny, aż do zimy. Widzimy zmiany, którym poddaje się drzewo klonu i jego liście. Główny bohater jest pełen pytań i nie ma w nim zgody na to, co dzieje się jesienią. Wierzy, że nigdy nie spadnie z drzewa. Na szczęście ma starszego przyjaciela – liścia Daniela, który tłumaczy mu, co i dlaczego dzieje się w ich życiu. A kiedy Jaś ostatecznie spada z drzewa, dopiero wtedy widzi je w całej okazałości i złożoności. Lektura nie jest długa (46 stron) i jest przy tym okraszona zdjęciami liści w różnych porach roku. Ta ciepła i wzruszająca historia stanowi dobry punkt wyjścia do rozmów o przemijaniu i strachu przed odchodzeniem. Do refleksji skłoni nie tylko dzieci (książka jest przeznaczona dla 10-11-latków), lecz także dorosłych, którzy powinni towarzyszyć przy tej lekturze swoim pociechom.„Niezłe ziółko” Barbara KosmowskaOśmioletni Eryk dowiaduje się, że Babcia Malutka, słynna podróżniczka i zielarka, zamieszka w jego domu. Chłopiec spędza z nią ciepły i pełen dobrych rad czas. Babcia jednak jest chora i wkrótce umiera. Jej mądrość i rady towarzyszą chłopcu również po jej odejściu i dzięki nim wszystko wydaje się łatwiejsze. Książka porusza nie tylko temat śmierci, lecz także wiary w siebie i szacunku do innych.„Dziewczynka z parku”Andzia pół roku temu straciła tatę. Tęskni za wspólnymi chwilami z nim. Poznaje Jeremiasza, z którym spędza czas po szkole. Chłopiec ma cukrzycę, ale nie poddaje się chorobie. Dostrzegamy, że ból i smutek Andzi nie mijają, jednak przyjaźń pozwala jej o nich zapomnieć chociaż na chwilę. Dzięki temu młody czytelnik widzi, że śmierć nie jest końcem, i choć bliska osoba odeszła, wciąż mamy ją w swoim pokazuje też, że skupianie się na pozytywach pomaga przejść przez żałobę i motywuje do dalszego działania.„Ogród. Dobra opowieść na wielki smutek”To, podobnie jak „Niezłe ziółko” i „Dziewczynka z parku”, opowieść nie tylko o przemijaniu, lecz także o dorastaniu i o tym, że czas leczy rany. Codziennie po powrocie z pracy tata zabierał Walentynkę do pięknego ogrodu, gdzie dziewczynka czuła się najszczęśliwsza. Nie wiedziała, co dzieje się za ogrodzeniem ogrodu i nie interesowało jej to. Pewnego razu tata nie wrócił do domu. Walentynka bardzo się zmieniła. Niszczyła wszystko, co rosło w ogrodzie, a ten opustoszał: zniknęły kwiaty, krzewy, wierzba straciła liście, a ptaki odleciały. Miejsce pogrążyło się w pustce. Któregoś dnia Walentynka zauważyła kiełkujące źdźbło trawy przy płocie. Rzuciła się, by je wyrwać. Zorientowała się, że jest wyższa od ogrodzenia i dostrzegła olśniewający widok, który rozciągał się tuż za w książce sporo jest o bólu i rozpaczy. To jednak widzimy proces dojrzewania i godzenia się z rzeczywistością.„Śnieżna siostra”Książka, podzielona na 24 rozdziały, wpisuje się w adwentowe oczekiwanie na Boże Narodzenie. Ta pozycja będzie szczególnie wartościowa dla tych, którzy doświadczyli w wigilię będzie obchodził dziesiąte urodziny. Jednak rodzice nadal nie mogą pogodzić się ze śmiercią jego siostry Juni. Nie ma więc świątecznych przygotowań, adwentowych dekoracji i magii świąt. Tydzień przed Bożym Narodzeniem Julian poznaje Hedvig – rezolutną i uwielbiającą święta dziewczynką. Przyjaźń, którą do siebie czują, daje chłopcu nadzieję na przywrócenie radosnej atmosfery oczekiwania w jego domu… ale czy wszystko w domu Hedvig jest prawdziwe? Gdzie są jej rodzice i brat? Kim jest smutny mężczyzna odwiedzający dom dziewczynki?,,Śnieżna siostra” to niezwykła książka. Choć wpisuje się tematykę bożonarodzeniową, nawiązuje jednocześnie do tematyki śmierci, przemijania i obecności nieobecnych członków rodziny.„Długa wędrówka”Adam żegna się z ukochanym przyjacielem – starym psem Rufusem. W tym czasie Sonia marzy, by podróżować i znaleźć się po drugiej stronie morza. Dziewczynka wyrusza więc z ukochaną kotką w wędrówkę. Dzięki instynktowi zwierzaka Sonii udaje się pokonać morze. Adam z kolei całe dnie spędza w łóżku, tęskniąc. Nie chce jeść i stracił chęć do życia. W końcu dzieci spotykają się, a kotka pozwala chłopcu wyjść z żałoby i odzyskać przyznać, że książka Szweda, Martina Widmarka, z ilustracjami Polki, Emilii Dziubak, od samego początku jest smutna. Mierzymy się w niej z żałobą oraz z głodem i sierocą samotnością. Choć finałowe sceny wydają się nieść ukojenie, to jednak nie jest to typowy happy end. Dlatego lepiej nie zostawiać z nią młodego czytelnika samemu i wspierać go w lekturze.„Ważne rzeczy”Peter Carnavas z kolei opowiada o śmierci w sposób łagodny, wręcz piękny. Wydaje się, że mama małego bohatera książki „Ważne rzeczy” świetnie radzi sobie ze śmiercią męża. Pracuje, ogarnia dom, bawi się z synem. Kiedy jednak zostaje sama, siada smutna i zmęczona. Postanawia to zmienić i spakować wszystkie rzeczy, które kojarzą jej się z mężem. Razem z synem zanoszą karton do sklepu z używanymi rzeczami. Od tej pory ma być lepiej, ale tak nie jest. Rzeczy znów pojawiają się w domu. Kto i dlaczego je przyniósł? Tego mama dowiaduje się w pewną bezsenną noc…Historia opiera się na metaforze, której odczytanie zależy od naszych doświadczeń. Na pewno jednak pomoże przetrwać trudny czas żałoby.„Esben i Duch Dziadka”Dziadek Esbena zmarł nagle, bez pożegnania. Jego duch stara się oswoić wnuka ze swoją śmiercią i pomaga mu przejść przez traumę. Rodzice nie zostawili Esbena samego. Mama opowiadała mu, że dziadek jest z aniołami, tata mówił, że dziadek zamieni się w proch. Ale gdyby nie Duch Dziadka, Esben zostałby jednak sam z bólem i tęsknotą. Razem mają niesamowite przygody. A przeprowadzenie wnuka przez ten trudny czas, to ostatnia rzecz, którą Dziadek musiał załatwić na ziemi. Książka pokazuje, jak oswoić temat śmierci i że nie wolno robić z niej tabu. Czytając ją, można jednocześnie płakać i się terapeutyczneCzasami książki są potrzebne w konkretnych sytuacjach. Żałoba ma swoje etapy, przez które każdy przechodzi i o których warto wiedzieć. Kiedy odchodzą dzieci, cierpi cała rodzina. Coraz częściej słyszymy o tym, że odchodzą najmłodsi. Dla nich, a także dla ich sióstr i braci, którzy zostaną, powstają książki terapeutyczne.„Tadzik i Rak”Tadzik i jego rodzice stają w obliczu diagnozy syna: złośliwy nowotwór, który jest wyrokiem śmierci. Rodzina decyduje się spędzić domu ostatnie dni życia chłopca. Próbuje on zrozumieć, na czym polega umieranie. Martwi się, że rodzice o nim zapomną i nie wie, co się stanie z jego zadaje wiele pytań: Czy śmierć boli? Jak umiera ciało? Czy jakaś moja cząstka zostanie na ziemi? Widzimy ostatnie dni chłopca i czytamy opis jego jest uzupełniona czterema rozdziałami dla rodziców:Dziecko w obliczu choroby, przemijania i śmierci – wskazówki dla rodziców i opiekunówJak dzieci rozumieją śmierć?Jak dzieci przeżywają żałobę i jak można im w tym pomóc?Jak wspierać dziecko przewlekle chore i umierające?Seria Fundacji HospicyjnejFundacja Hospicyjna wydała serię książek terapeutycznych pomagających najmłodszym oswoić się z odchodzeniem. W serii ukazały się „45 naprawdę niezwykłych słoni” o 7-letniej Tosi, która musi zmierzyć się ze śmiercią babci, „Koralikowa historia” o tym, jak radzi sobie Zosia z odejściem przyjaciółki Igi, „Zaczarowany ogród dziadka” – wizyta w nim pomaga rodzinie rozmawiać ze sobą po śmierci nestora rodu. Z kolei „Czary mamy” i „Za siódmą górą” traktują o śmierci rodziców i odnajdywaniu się dzieci w nowej sytuacji, a „Trzecie życzenia Tumbo” opowiada nie tylko o stracie, lecz także o książkami, które można polecić, a które pomogą w radzeniu sobie ze stratą i rozmowie o śmierci, są: „Zniknięcie”, „Czy umiesz gwizdać, Joanno?”, „Maja z księżyca”, „Hania i beksa-lale”, „Chusta babci”, „Tkaczka chmur”, „Pustka”, „Żegnaj, panie Muffinie!”, „Czarne życie”, „Mój wjątkowy tydzień z Tessą” czy „Dokąd idziemy, kiedy znikamy”. Ale tak naprawdę nic nie zastąpi naszego, dorosłych, bycia przy dzieciach i wspierania ich w tych trudnych chwilach. Są takie dni… Są takie dni, że życie wypina na ciebie oko kakaowe i stwierdza, że gdzieś tam kiedyś brakowało dla ciebie przydziału szczęścia. Są takie dni, że klucze do wózkowni wkopują się pod stos skarpetek w momencie, gdy jesteś spóźniona, gdy tkwisz w kilometrowym korku, śląc soczyste pozdrowienia baranom, którzy obtłukli sobie wzajemnie lusterka i na środku drogi toczą rozgrywkę z serii „Kto ma rację?” i ani myślą odtamponować jedyny możliwy pas ruchu. Bywają też takie dni, gdy dziecko ubzdryngolone dwójką po uszy za cholerę nie chce leżeć spokojnie pokazując, że opitalałeś się na wuefie i twoje mięśnie nie ogarniają krokodylich ruchów smarka, w końcu przylutowuje czachą w najostrzejszy kant łóżeczka, po czym zapomina oddychać, wzbudzając u ciebie odrętwienie wszystkich komórek w ciele. Są dni, gdy puszka ulubionego piwa, przypadkowo szturchnięta, świeci zawartością na panelach a ty z wymalowaną na twarzy paniką lecisz z podłogą w ślimaka, gdy bateria w laptopie ogłasza kapitulację zanim zdążysz kliknąć „zapisz” tekst, który męczysz od dwóch dni. Są dni, gdy ewidentnie z drugą połówką wam nie po drodze, gdzie największa przyjemnością w ciągu dnia jest wkomponowanie łokcia pomiędzy żebra ukochanego, niby przypadkiem, ale celujesz pod wątrobę. Są dni, gdy szorujesz fejsem podłogę, a darmozjad z pełną premedytacją robi ci 'hopsia hopsia’, wodząc walczykiem po nerkach, gdy leżysz twarzą do podłoża i ani myślisz dać rzeczonemu satysfakcję, że któraś nerka zaraz może być do wymiany. Są dni, gdy masz ochotę ogłosić kapitulację, poddać się i pożegnać z tym, co tak hojnie obdarował cię pechem, omskło mu się ewidentnie, jak pech to po całości. I wtedy pojawia się ona. Świecąca wszystkimi sześcioma zębami, z wałeczkami skóry w kącikach oczu gdy się uśmiecha. Porywasz ją w ramiona, wysmarujesz podkładem, co z paszczy płatami schodzi, po chwili uświadamiasz sobie, że powinna oddychać, popuszczasz nelsona. Ona uświadamia cię, że odwaliłeś kawał dobrej roboty, że coś ci się w życiu udało. I że jeśli schrzanisz, pokara cię gdzieś tam na końcu życiowej drogi, przypieprzy szlagiem a wyrzuty sumienia zeżrą resztki sumienia. Ona trzyma cię w pionie, sprawia, że nie zapominasz o uśmiechu a kłopoty … jakie kłopoty? matka-nie-idealna Matka Nieidealna. Pisząca z dystansem do macierzyństwa i nutką autoironii. Wszystko co przeczytasz na blogu pisane jest z małym przymrużeniem oka. Obchodzone dziś i jutro Dzień Babci i Dzień Dziadka to dobry pretekst do refleksji o roli dziadków w życiu starszego pokolenia, a także w życiu ich dzieci i wnuków. I spojrzenia z łagodnością i wyrozumiałością na siebie nawzajem. Bycie babcią i dziadkiem to mnóstwo wspaniałych emocji, ale bywa też – jak to w życiu, jak to w relacjach – trudno. Szczególnie współcześnie, gdy tradycyjny wzorzec nieco przestaje przystawać do rzeczywistości, a mnożą się wyzwania i pytania. Wierzymy jednak, że refleksja i rozmowa mogą wiele ułatwić i ulżyć. Dlatego dzisiejszy materiał przedstawiamy z nadzieją, że dotrze do różnych pokoleń, uderzy w czułe struny i jednocześnie złagodzi konfliktowy często dialog. O nowych emocjach, naturalnych konfliktach, ukrytym żalu i granicach w triadzie dziadkowie-rodzice-wnuki rozmawiamy z psycholożką Justyną Dąbrowską z Laboratorium Psychoedukacji. Rozmowie towarzyszą zdjęcia z zasobów Narodowego Archiwum Cyfrowego autorstwa Grażyny Rutkowskiej. Zabierające w nostalgiczną podróż fotografie z lat 70. pokazują szarą codzienność, ale też paletę ciepłych rodzinnych uczuć. Kiedy myślę o relacjach dziadków i rodziców, jednym z pierwszych przychodzących do głowy tematów jest różnica zdań, konflikt. Wydaje się, że wiele nieporozumień wynika z pędzących jak nigdy wcześniej zmian. Zmian zaleceń, wiedzy medycznej, nowych teorii psychologicznych. Trudno się w tym odnaleźć rodzicom, jest to wyzwanie dla ekspertów, nie wspominając o starszym pokoleniu, które jest zupełnie „obok”. Czy mogłaby się Pani do tego odnieść? Rzeczywiście jesteśmy świadkami dużej zmiany kulturowej. Ta zmiana polega na tym, że bardzo wzrosła nasza wiedza o rozwoju małych dzieci i jest zupełnie inna niż lata temu. Co prawda teoria przywiązania powstała dawno, ale w Polsce dopiero od niedawna przebija się do tak zwanego mainstreamu. Wzrasta świadomość, coraz częściej uwzględnia się to, że małe dzieci mają szczególne potrzeby. Ta zmiana kulturowa mnie cieszy, bo wraz z nią wzrasta gotowość większego upodmiotowienia dziecka, widzenia w nim odrębnej osoby, z czym w naszym społeczeństwie mamy stale kłopot. W wielu środowiskach dzieci są traktowane przedmiotowo, jest przyzwolenie na przemoc wobec dzieci, stosuje się strategie „wychowawcze” podobne do tresury zwierząt. Kary, nagrody, łakocie jako zachęta, kary fizyczne jako hamulec – nadal często traktuje się dziecko jak kogoś, nad kim trzeba zapanować lub kogo trzeba odpowiednio zmanipulować, a nie kogoś, z kim budujemy relację. Ale idzie nowe… Ta zmiana, w której jesteśmy, oznacza, że zorientowaliśmy się, że dzieci są ludźmi, a ludzie mają swoje intencje, potrzeby, upodobania. I różnią się między sobą. Dla mojego pokolenia pierwsze zetknięcie się z takim myśleniem może być zaskoczeniem. Bo wprawdzie lubimy cytować Korczaka, ale mam wrażenie, że wciąż go nie uwewnętrzniliśmy. Mówię „my” o moim pokoleniu – ludzi urodzonych w latach 60. zeszłego stulecia, o współczesnych babciach i dziadkach. Kiedy rodzi im się wnuk, to może być pierwszy raz, gdy dowiadują się, jak ważny jest kontakt skóra do skóry, karmienie piersią, noszenie, przytulanie, słuchanie potrzeb małego człowieka. Jak ważny jest szacunek. Z tym wiąże się drugi wątek, bardziej nieświadomy – te nowe sposoby postępowania z dziećmi często są postrzegane przez starsze pokolenie jako wymierzone przeciwko nim. Kiedy matka młodej matki obserwuje, jak ta opiekuje się swoim niemowlakiem, to nader często odczytuje w tym komunikat: „zobacz, tak się prawidłowo nosi dziecko, ty robiłaś źle”. Dlaczego tak to odbierają? Z czego to wynika? Jest wiele powodów. Czasem to rzeczywiście może być forma wyrzutu: „a właśnie będę ją nosić, ty mnie w ogóle nie nosiłaś, pokażę ci, kto tu potrafi matkować”. Ale znacznie częściej ten odczyt jest raczej po stronie świeżej babci (dziadkowie wydają się być mniej uraźliwi). W moim pokoleniu jest dużo nieprzepracowanych mikrotraum związanych z okołoporodowymi i okołomacierzyńskimi tematami. Myślę, że kiedy kobieta z mojego pokolenia patrzy na młodą matkę, która karmi piersią i widać wyraźnie, że to karmienie obu stronom, matce i dziecku, sprawia przyjemność i jakoś się układa – a ja akurat jestem osobą, której to się nie udało, bo nie miałam wsparcia, wiedzy, bo kazano mi karmić 6 razy na dobę mlekiem w proszku – to gdzieś na poziomie nieświadomym może się obudzić rodzaj bolesnej zazdrości: „hmm, a ja tego nie miałam”. I teraz mogą się wydarzyć różne na to reakcje. Jedna kobieta pomyśli: „no, szkoda, że mi się nie udało, że nie było wtedy takich fajnych doradczyń laktacyjnych, takiej wiedzy, ale to niesprawiedliwe, że ja tego nie doświadczyłam, smutne to…”. I wtedy można powiedzieć córce: „wzrusza mnie, jak was razem widzę, cieszę się, że tobie się udało, trochę mi smutno, że my tego nie miałyśmy”. Nie jest to chyba jednak najczęstsza reakcja. Jeżeli to jest całkiem nieświadome, to tylko poczujemy ukłucie w środku. Zinterpretujemy jako niepokój i zanim pomyślimy: o co mi chodzi? czemu tak czuję?, to rzucamy: „a co on tak płacze, nie jest głodny? chyba tego mleka to masz za mało”. To są komunikaty, które kobiety w kółko słyszą od swoich matek i teściowych. To nie jest intencjonalne, to raczej odruch, żeby przerwać tę scenę. Bo te ukłucia w środku są trudne do zniesienia. Chciałabym w takiej sytuacji powiedzieć mojej rówieśniczce: „zobacz, tobie się nie udało, ale twoja córka potrafi, to też jest jakaś twoja zasługa”. Zauważam, że jest niestety taka tendencja, żeby przerywać sceny czułości, troski, tkliwości. Psuć je. Cała historia z wyganianiem karmiących kobiet ze sfery publicznej… Jakby trudno było patrzeć na coś dobrego, jakby to w patrzących poruszało jakieś bolesne struny. Jeżeli ja nie nosiłam, nie karmiłam, odkładałam, żeby dziecko się wypłakało, bo ktoś mi tak poradził, to może być mi smutno, mogę czuć się winna. I wtedy może się pojawić to: „ja nie nosiłam, to ty też nie noś. Bo jak ty nosisz, to to znaczy, że ja robiłam źle”. Mam wrażenie, że często też przy okazji zderzamy się bezpośrednio ze stanowiskiem typu: „przecież wy jedliście cukier od małego, na piersi byliście 3 miesiące, odkładałam do wypłakania i co, zdrowi jesteście!”. Zdaje się, że aktualna wiedza medyczna w tym zakresie, która jest bardzo wspierająca dla bliskości czy naturalnego karmienia, nie jest w ogóle argumentem dla krytykujących. Bo zahacza o coś bolesnego. Poza tym zajmowanie się dziećmi to akurat taka sfera, która podlega dość bezwzględnej ocenie społecznej. Jeżeli jako rodzice spotykamy się z czymś, co czytamy jako krytykę, to uruchamia się poczucie winy. Niejednej babci trudno jest powiedzieć sobie samej: „OK, robiłam najlepiej jak umiałam z tą wiedzą, która była dostępna, starałam się”. Niestety, obronnie łatwiej pójść w kierunku: „oczywiście, że słodkie jest dobre, o czym tu dyskutować, co to za nowomodne fanaberie”. Podobna dyskusja jest wokół klapsów. Dziś wiemy, co znaczy dla dziecka, gdy jest bite, kiedy boi się rodziców. Wiemy, jakie są długoterminowe konsekwencje wysokiego poziomu kortyzolu, hormonu stresu, dla rozwoju emocjonalnego dziecka. Co możemy zrobić z tą wiedzą? Albo przeprosić nasze dziś dorosłe dziecko i przyznać, że się nie umiało inaczej, ale teraz rozumiemy, że to było złe. Albo można pójść w stronę zaprzeczenia i racjonalizowania: „no i dobrze, że dostał raz czy drugi, nie ma co się pieścić”. To jest właśnie uprzedmiotowienie dziecka, niebranie pod uwagę tego, że jest odrębnym człowiekiem, któremu z definicji należy się nasz szacunek, który chce się czuć przy nas bezpieczny, a nie podporządkowany. Zastanawiam się, co my jako rodzice mamy w takich sytuacjach robić. Nie mówię o biciu dzieci, to nie podlega dla mnie dyskusji, ale o tematach, w których te granice powiedzmy są płynne. Np. słodycze, jedzenie ogółem, ekrany. Podsuwać źródła, starać się coś zmienić, zarządzać jakoś tym czasem dziadkowie-wnuki czy raczej unikać sytuacji, w których moglibyśmy się „zderzyć” i zweryfikować, czy mamy różne spojrzenia? Niestety, nie jest to takie proste, nie ma tu jednej właściwej strategii. To wszystko odbywa się w relacjach, w konkretnej rodzinie, w kontekście jej doświadczeń i więzi. Upraszczając, można powiedzieć, że jeżeli w rodzinie jest bliskość i klimat sprzyjający rozmowom, jeśli jest więcej dobrego niż trudnego, to oni sobie jakoś poradzą z tymi różnicami. Wtedy córka może powiedzieć matce: „Zaufaj mi. Widzę, że to, że my go nie karmimy, tylko on sam je łapkami, cię drażni, ale ja chcę po prostu, żeby sobie sam wybierał, co chce jeść i to nie jest przeciwko tobie”. Może wtedy ten dziadek czy babka nie poczują się krytykowani. Ale może być też inaczej, bo wszystko odbywa się w jakimś kontekście, w innej rodzinie, gdzie komunikacja jest od dawna zablokowana, wszyscy zamiast rozmawiać, lawirują i starają się omijać tematy sporne. Może będzie się unikać karmienia przy babci lub szukać sposobu „redukcji szkód”, np. u nas w domu panuje BLW, a babcia niech karmi łyżeczką – najwyżej mały potem doje w domu. Niektórzy rodzice wybierają konfrontacje typu: „nie zgadzam się, żebyście dawali mu cukierki”, w innej rodzinie będą o to prosić, a w jeszcze innej uznają, że jakoś przetrzymają te cukierki, skoro poza tym wnuk z dziadkiem wspaniale się dogadują. Myślę, że w przypadku „zasad”, o których respektowanie prosimy dziadków, warto mówić wprost o tym, dlaczego nam zależy, co stoi za tą zasadą. Np. „Nie puszczamy Meli bajek na telefonie, bo zauważyliśmy, że ona bardzo w to wsiąka, a potem jest rozdrażniona, zmęczona. Za mały ekran, za szybko się wszystko tam rusza. Męczy ją to. Ale bajka z rzutnika puszczana na ścianę jest OK”. Komunikat „Nie, bo nie” jest trudno przyjąć poważnie, brzmi jak zaproszenie do gry w „kto ma rację”. Można pokazywać swoją perspektywę i patrzeć, co się dzieje, jak to działa. To wszystko dzieje się w kontekście relacji, warto myśleć, co jest dla nas ważniejsze: „racja czy relacja”. Różnie z tym bywa. Wspomniała Pani wcześniej o traumach w pokoleniu dziadków. Myślę, że pokolenie rodziców też ma w sobie mnóstwo nieprzepracowanych wątków, co zauważamy często, dopiero sami zostając rodzicami, po wielu latach, i widzimy w tych traumach udział swoich rodziców. Dlatego też może być nam ciężko oddać odpowiedzialność dziadkom, bo po prostu martwimy się o swoje dzieci i nie chcemy, żeby przechodziły przez to samo, chcemy je uchronić. Może to dotyczyć kwestii bardziej powierzchownych, ale też tych na głębszym poziomie, jak np. kary. Czy my jako rodzice powinniśmy zarządzać jakoś tymi relacjami czy oddać pole dziadkom? Zacznę od powiedzenia czegoś bardziej ogólnego: my nie mamy kontroli nad innymi ludźmi. Możemy w miarę – jak się nam uda – starać się kontrolować siebie, choć i to nie zawsze się udaje, czasem wychodzimy z siebie. Nie mamy natomiast wpływu na wybory i decyzje innych. Ponieważ nie mamy kontroli nad tym, co robią dziadkowie, usiłujemy wymuszać na nich zachowania, które nam odpowiadają – uciekamy się do manipulacji, przekonywania, biernej agresji i coraz bardziej się wikłamy. To, co może pomóc, to zobaczenie, że nasze dzieci nie są nami, a nasi rodzice trochę się zmienili. Czasem – wcale nie tak rzadko – na lepsze. Jeśli, kiedy zostajemy rodzicami i widzimy naszych rodziców „w akcji” i coś nam się przypomina z naszego dzieciństwa – powiedzmy to wprost: „Jak tak fukasz na Gucia, to mi się przypomina, jak fukałeś na mnie. Bałam się tego, tato, postaraj się być cieplejszy teraz”. Czasem robi się tak nieprzyjemnie, że włos nam się jeży na głowie. Możemy to przerwać, powiedzieć: „Nie zgadzam się, żebyś straszyła Hanię. Ona wierzy we wszystko, co mówisz, bo ma zaufanie do dorosłych”. Myślę, że jednak rzadko coś się aż tak bardzo powtarza, trochę czasu minęło i dzisiejsi dziadkowie w międzyczasie odbyli jakąś swoją drogę i już są nieco innymi ludźmi, niż kiedy byli rodzicami. Zwykle zależy im na relacji z wnukami i są gotowi zainwestować wysiłek w tę miłość. A co do tego, że dziadkowie są inni niż rodzice i mają inne spojrzenie, obyczaje – w tym nie widzę zagrożeń. Dziecko żyje w świecie, który jest różnorodny, ludzie są różni, mają różne wartości, przekonania, obyczaje, temperamenty. Nie mamy możliwości stworzenia dzieciom świata, gdzie wszyscy będą tacy jak my, prawda? Rodzice są dla dziecka najważniejszymi ludźmi i to oni tworzą rusztowanie, na którym się opiera sposób funkcjonowania malca. A dziadkowie, nawet jeśli są bardzo obecni i ważni, mają jednak mniejsze znaczenie. Wkładają coś do świata dziecka, ale o nim nie decydują. Rozumiem ten dylemat, o który Pani pyta: czy mam zostawić dziecko z mamą, a ona będzie mu codziennie kupować lizaki, czy mam wyłożyć oszczędności i zatrudnić opiekunkę. Nie znajdziemy jednoznacznej odpowiedzi. Czasem nie ma wyjścia i opiekunka jest koniecznością, a czasami da się wypracować jakiś model pokojowej współpracy. Jeśli dziadkowie są otwarci. Sama mam dwójkę wnuków i musiałam się dużo nauczyć przy tej okazji i poćwiczyć pokorę i nieurażanie się. Moja córka jasno mówiła: „słuchaj, mamo, to, co teraz mówisz, kompletnie mi nie pomaga”. Nie jest przyjemnie usłyszeć coś takiego, w pierwszej chwili może się pojawić ukłucie przykrości. Ale tak naprawdę to się cieszę, że córka to powiedziała. Zatrzymała mnie w czymś, pokazała swoją granicę, a ja mogłam się nauczyć czegoś nowego. Pokazała mi też, że się mnie nie boi, że może mi powiedzieć coś przykrego, a to nie zniszczy naszej więzi. To dla mnie bardzo ważne. To jest zbliżające, a nie oddalające. Pojawienie się wnuków zmienia też dynamikę układu z własnym dzieckiem – oficjalnie zostaje ono dorosłe, to chyba najbardziej znaczący próg obok wyprowadzki. Jak budować na nowo relacje, na co szczególnie być uważnym? Tak, jest to duża zmiana w układzie i bywa to okazja na tak zwane „nowe otwarcie”. Matka ma dobrą okazję – jeśli do tej pory tego nie zrobiła – docenić swoją córkę, bo widzi jej kompetencje, troskę, czułość, cierpliwość. Może to w niej podziwiać. Młoda matka może znaleźć w sobie więcej zrozumienia dla rodziców, ich postaw, motywacji, lęków. Może też zobaczyć nową twarz swoich starych rodziców, poznać ich od innej strony: ojciec zawsze był zanurzony w pracy, a teraz pokazuje cieplejszą albo bardziej zaangażowaną stronę. Matka była wymagająca, rozliczała z osiągnięć, a teraz wyluzowała, ma więcej poczucia humoru na własny temat. Można zbliżyć się na nowo, mogą stworzyć się nowe połączenia. Ale oprócz blasków są także i cienie – jak człowiek zostaje rodzicem, to staje się bardziej dojrzały, ale jednocześnie trochę symbolicznie „popycha” swoich rodziców w stronę śmierci. Pojawia się nowe pokolenie i starsi, siłą rzeczy, przesuwają się w stronę horyzontu. Uświadamiamy sobie ten życia krąg. Tak, a to może rodzić wiele trudnych emocji. Są osoby, które bronią się przed nazywaniem ich babcią i dziadkiem, za tym być może stoi ten lęk przed przemijaniem. W dzieciach, które stały się rodzicami, też może pojawić się w związku z tym niepokój. Dociera do nich, że ich rodzice kiedyś odejdą, że robi się miejsce nowemu pokoleniu. Co dziadkowie mogą zaoferować wnukowi, czego nie mogą dać rodzice? Więcej swobody. Dziadkowie nie są tak odpowiedzialni za dziecko. My naprawdę zbieramy samą śmietankę (śmiech). Możemy po prostu kochać te dzieci i cieszyć się ich rozwojem, ciekawością świata, zmianami, czułością. Nie wisi nad nami poczucie odpowiedzialności, które rodzicom bardzo ciąży. My już nasze dzieci odchowaliśmy, wiemy, w czym narozrabialiśmy, nie musimy się już tego bać. W relacji z wnukami zwykle jest mniej lęków, mniej niepokoju. To także kwestia perspektywy. Z tym wiąże się dla mnie pewien frazes, że „dziadkowie są od rozpieszczania”. Czy to jest dobre dla wszystkich zainteresowanych stron podejście? To zależy, co rozumiemy przez rozpieszczanie. Dla mnie to co innego niż „rozpuszczanie”. Dorosły rozpuszcza, gdy nie mówi o swoich granicach, wtedy wszystko rzeczywiście staje się płynne, „rozpuszczone”, a w rozpieszczaniu nie widzę nic złego – pieszczota jest wyrazem miłości, czułości, tkliwości, uwagi. Dziadkowie mają tego więcej, bo mają czas. Nawet jeśli są nadal aktywni zawodowo, to już nie jest etap gorączkowego budowania kariery. Jest więcej przestrzeni na rozpieszczanie, które wymaga głównie czasu – to np. sytuacja, gdy wnuczek przychodzi, siada mi na kolanach i godzinę czytamy książkę. Nigdzie się nie śpieszymy, możemy sobie o tej książce rozmawiać. Albo idziemy na spacer, przystajemy, podziwiamy to, co mijamy po drodze, wpadamy do cukierni, pijemy kakao, idziemy dalej. Albo jeździmy pociągiem ze stacji Powiśle do stacji Stadion i z powrotem. Tak rozumiem rozpieszczanie. Jako niespieszne bycie razem, wychodzenie naprzeciw potrzebie więzi. Rodzice nie mają takiej możliwości, bo opiekowanie się małym dzieckiem na ogół przypada na ten okres w życiu, kiedy budujemy pozycję zawodową, tworzymy dach nad głową. Dużo spraw, stres, pośpiech. Chciałabym jeszcze wrócić do tematu granic. Jak nie dać się wmanewrować wbrew woli w rolę niańki, zwykle darmowej i full-time? Coraz powszechniejszy jest model „drugiej młodości”, dziadkowie mają swoje życie, pasje, relacje, w których nie ma miejsca na rolę opiekunki na zawołanie. Tu jest wiele różnych warstw do omówienia. Przede wszystkim myślę o tym, że w naszym kraju lekceważy się potrzeby rodziców małych dzieci. Matki mają wprawdzie roczny urlop, co bardzo doceniam, ale potem jest wielka dziura. Jest jakaś symboliczna liczba miejsc w żłobkach, dla wielu niedostępnych. Opiekun dzienny, który mógłby być tu idealnym rozwiązaniem, właściwie nie istnieje. Jednocześnie rodzice muszą przecież płacić rachunki, kredyty. Babcie i dziadkowie są w tej sytuacji trochę bez wyjścia – jeśli nie mieszkają daleko, co dziś jednak jest bardzo częste, starają się pomagać. Tak zwana sytuacja ogólna stawia babcie i dziadków w konflikcie, którego nie chcą. Jak dziadkowie mogą stawiać granice? Granic nie trzeba „stawiać”. One są już postawione i każdy z nas ma je przy sobie. Jedni bliżej, inni dalej. Kłopot w tym, że najpierw trzeba je sobie uświadomić, a potem umieć zakomunikować: „Wiesz, dla mnie 6 godzin z Józiem jednego dnia to za dużo, zbyt męczące i na koniec mam ochotę już włączyć mu bajkę, pomyślmy, jak to inaczej rozwiązać”. Mówienie o granicach to jest kłopot, pewnie dlatego, że – wracając do początku naszej rozmowy i tego, jak przedmiotowo traktowano niegdyś dzieci – granice dzisiejszych rodziców notorycznie były kiedyś przekraczane: zmuszanie do karmienia, przedwczesne wysadzanie na nocnik, zmuszanie do leżakowania etc. Moje pokolenie, które również często było wychowywane w sposób dość przemocowy, także ma kłopot z czuciem własnych granic, zobaczeniem, czego chcę, co jest dla mnie w porządku. W tym wszystkim nie pomaga ciągle żywa „matkopolkowa” narracja, która mówi, że choćbyś się czołgała ze zmęczenia, to musisz! Matki Polki stały się Babciami Polkami i też czują rodzaj obligacji, że trzeba się poświęcać. Temat granic to duży temat, wart omawiania w rodzinie. Niełatwy z uwagi na zaszłości, ale też na to, że rodzina z małym dzieckiem nie na wiele może liczyć w Polsce. Z drugiej strony, to słaby pomysł, by maluchami zajmowała się zmęczona, rozżalona kobieta, która najpierw zajmowała się własnymi dziećmi, a potem swoimi rodzicami. Mam nadzieję, że w młodszym pokoleniu już tak nie będzie, że kobiety będą miały więcej wsparcia, że sobie je wywalczą. Zawsze dla kogoś. Dokładnie. To poświęcanie się jest niestety wciąż społecznie nagradzane, a jak chcesz coś zrobić dla siebie, np. zapisać się na kurs tańca dla seniorów – to fanaberia! Ciągle kręcimy się wokół tematu babci, wynika to w linii prostej z tego, w jakim świecie żyjemy, ale ten świat właśnie się też zmienia. Może to jest ten moment, ten pretekst, żeby dziadek mógł się przebić i być na orbicie. Obecni dziadkowie byli jako ojcowie mniej zaangażowani w opiekę nad dziećmi i może czasem nie potrafią wejść w relacje z wnukiem. Ale też jest tak, i mamy tego jasny obraz w badaniach, że wielu mężczyzn w wieku 65+ jest w o wiele gorszej kondycji fizycznej niż ich partnerki i to również może być bariera. Mężczyźni 65+ w Polsce częściej cierpią na nadciśnienie, otyłość, piją za dużo alkoholu, mogą się nie wyrywać do opieki nad maluchami. I ten wspomniany brak doświadczenia. Mam osobisty przykład mojego taty, który nie wiedział za bardzo, z której strony podejść do niemowlaka, co ma z nim robić, jak się zająć. Gdy tylko syn podrósł i można było z nim biegać po parku – chętnie podjął się opieki i zaczął z nim spędzać naprawdę dużo czasu. Właśnie, ci dziadkowie nie mają własnego doświadczenia i nie mogą do niego sięgnąć. My również. Wyobraża sobie Pani mężczyznę po sześćdziesiątce z maluchem w chuście? Może nawet by chciał, ale może być w nim też rodzaj skrępowania, że co ludzie powiedzą, że co on, zbabiał? To jest tak odległe od wzorca, w którym był wychowany, że rzeczywiście może się w tym czuć zagubiony. Chcę zaznaczyć, że nie oczekuję od rodziców, żeby to oni organizowali tę relację. Nie, to dziadek jest odpowiedzialny za swoje relacje z wnukami. Jeżeli będzie chciał, będzie zaciekawiony, może podejrzeć, jak rodzice malucha się z nim bawią, jak go pielęgnują i spędzają czas. Jeśli będzie chciał się zaangażować, to warto mu szeroko otworzyć drzwi. Wielu z nas żyje w rodzinach nuklearnych. Zmieniamy miejsca zamieszkania, mamy sporadyczny kontakt z dziadkami, nie jesteśmy za specjalnie blisko. Czasem widzimy potrzebę tej relacji bardziej, gdy jej właściwie nie ma. Dlaczego taka relacja międzypokoleniowa jest istotna? Co czerpią z niej zainteresowane strony? Kontakt między generacjami może wnosić dużo rzeczy przyjemnych, ale i dużo trudnych. Mieszkamy w szczególnym miejscu, niezbyt szczęśliwym, nasi przodkowie napatrzyli się na okropne rzeczy. Dzisiejsi osiemdziesięciolatkowie, pokolenie pradziadków, pamiętają jeszcze wojnę – to nie wydarzyło się tak dawno, i dlatego wciąż siedzi w kościach i płynie w żyłach. Niech Pani zobaczy, że my wciąż – siedemdziesiąt lat po wojnie – boimy się głodu! Jak niemowlę nie chce jeść, to natychmiast rośnie lęk w babce, w matce. Jak się zastanowimy, to tak naprawdę nie wiemy, czemu nam zależy, żeby dziecko zjadło tę „jeszcze jedną łyżeczkę”. Brytyjskie matki właściwie nie używają słowa „niejadek”. To jest gdzieś zaszyte w naszych rodzinach i krąży. Podobnie temat separacji, nagłej rozłąki. Za dużo tego było kiedyś i teraz nie mamy tu luzu. Warto to wyciągnąć na światło dzienne i opowiedzieć na nowo, żeby nie widzieć w tym dziecku, które odwraca się od kaszki, zagłodzonego małego człowieka. Przekaz transgeneracyjny ma też swoje zalety. Gdy mamy kontakt ze swoją rodziną, mamy poczucie ciągłości, osadzenia w życiu. Wiemy skąd przyszliśmy, kto był przed nami. To daje poczucie oparcia. To zaspokaja potrzebę przynależności, opisania siebie i swojej historii. W tym sensie jest to wartościowe i warte poznania, ale ze świadomością, że jak zaczniemy szukać, możemy w szafach odkryć różne niespodzianki. Jak być wystarczająco dobrym dziadkiem i babcią? Odpowiem przekornie. Myślę, że podstawowym zadaniem, jakie mamy jako dziadkowie, jest nadal to samo – kochać nasze dzieci. I nie zdradzić ich z naszymi wnukami. Nasze córki, nasi synowie – mimo że zostali rodzicami – wciąż nas potrzebują. Zwłaszcza, gdy ich dzieci są malutkie. Miłość do wnuków, jak już mówiłam, jest czymś wspaniałym, można mieć samą przyjemność i to jest takie wciągające. A tak naprawdę to, czego nasze wnuki potrzebują najbardziej na świecie, to w miarę odprężeni rodzice. * Justyna Dąbrowska – psycholożka związana z Laboratorium Psychoedukacji, certyfikowana psychoterapeutka Europejskiego Stowarzyszenia Psychoterapii. Pracuje głównie z kobietami w okresie okołoporodowym, prowadzi również terapię relacji rodzic-niemowlę. Pisze, redaguje i publikuje. Jako autorka wydała między innymi „Matkę młodej matki”, „Nie ma się czego bać. Rozmowy z Mistrzami” oraz „Miłość jest warta starania”. Laboratorium Psychoedukacji to pierwszy w Polsce niepubliczny ośrodek psychoterapeutyczny działający od 1978 roku. Zespół LPS świadczy wszechstronne usługi psychoterapeutyczne w nurcie psychodynamicznym. Oprócz psychoterapii i szkoleń od ponad 40 lat organizuje również Grupy Otwarcia® – pięciodniowe wyjazdy prowadzone według autorskiej formuły wypracowanej przez specjalistów z ośrodka. * Dziadek, Babcia – co dla was znaczą te słowa? Jak wyglądają wasze relacje ze starszym pokoleniem? Czy zmieniły się po pojawieniu się dzieci? Podzielcie się z nami swoimi refleksjami w komentarzach. Czy nie zwróciłeś uwagi kiedyś, iż mimo iż nasi dziadkowie jedli smalec, chleb ogórki i to co znaleźli na półce sklepowej, co jak wiemy nie wiele było w czasach PRL-u to jednak dłużej żyli, jakby mniej chorowali. Jakby temat nowotworów nie był tak popularny a coś takiego jak alergia w ogóle nie istniało. Co się zatem stało z tą nasza żywnością w Polsce, ze mimo, iż wszystko jest to wszyscy krzyczą piszą i alarmują, iż nasze strawy są coraz bardziej niezdrowe (mimo, że coraz bardziej smaczne). Owe różnice miedzy czasami PRL-u a całkiem młodymi przecież bo raptem 15 lat Uni Europejskiej sprawiło kolosalną różnicę w jakości pożywienia. Olbrzymie lobby przemysły żywieniowego sprawia, że nie liczy się już jakość żywności ale ilość, nie liczy się już zdrowie klienta ale dochody korporacyjne. Nie liczy się ilość składników w kurczaku ale waga kurczaka itd. To wszystko tak się przecież zazębia. Tak wiele powstaje zatem nowych aptek, magików żywieniowych, i sklepów ze zdrową żywością. Co zatem jemy? Bądź świadom. Poniżej kilka najważniejszych informacji. A zatem po pierwsze wcinasz MOM czyli tańsza wersja mięsa oddzielanego od kości zwierząt czyli tańsze kiełbasy, parówki o których tak lubimy ponarzekać, że jakie to świństwo, a i tak lider sprzedaży. Wszelkiego rodzaju konserwy gdzie to niekoniecznie dopatrzymy się co tam w środku jest przecież. Krótko mówiąc wielu tak mówi i nie boje się i ja tego powiedzieć to najgorsza jakość mięsa, którą w dawnych czasach szlachta dawałaby swoim psom. Zresztą tak samo jest chipsami dziś. Kiedyś karmiono tym świnie, a dziś jak to się młodzież zachwyca jakie to smaki wymyślała przeczadowe. Mięso MOM to zmielone chrząstki, kości, ścięgna. Pazerne korporacje sprawiły ,że nawet w produktach dla dzieci i niemowląt dodawane jest MOM. Najbardziej popularnym mięsem do jedzenia jest kurczak. Przyjrzyj się dzisiejszym dzieciakom i młodzieży. Czasami 14 letni chłopiec ma posturę 18 latka. Nie dziwi Cię to? Tyle, że często narządy wewnętrze jeszcze zostały na poziome 14 latka i musi biedaczyna dostawać zwolnienia z W-Fu bo nie jest wstanie przebiec 100 metrów bo cerce nie daje rady przetoczyć tyle krwi. Kury tak samo jak świnie w wielkich gospodarstwach tuczone są dzisiaj sterydami i sztucznymi paszami. Przez kilkanaście ostatnich lat waga kurczaków i świń wzrosła kilkukrotnie w takich hodowlach. Zobacz jak to się przenosi na dorastające dzieci. Ryby. Nie dość, że są drogie to jeszcze nasza świadomość które jeść jest znikoma. Te najbardziej dostępne są najbardziej niezdrowe, a konserwy rybne to już w ogóle bezwartościowa papka z białkiem ale i z otoczką takiej gamy chemii, że nie łódź się. Jedząc rybę z konserwy robisz sobie więcej złego niż dobrego. Najgorsze ryby są te z hodowli jak łosoś norweski, pstrąg. One są tuczone tak samo jak świnie. Czy wiesz, że pstrąg musi rosnąć 1,5 roku na wolności aby osiągnął wielkość dorosłego osobnika? A wiesz, że w stawach hodowlanych osiągają taką wielkość po 3 miesiącach. Ryby są tak faszerowane sterydami, antybiotykami i paszą przemysłową, że woła to o pomstę do nieba, ale my to jemy! Warzywa Marketing, reklamy sprawiły, że brzydkie warzywa i owoce się nie sprzedają. Musza być ładne, okrągłe, wybarwione takie wiesz mucha nie siada. A banan musi być najlepiej prosty. Jednak aby tak wyglądały muszą byś hodowane na sztucznych nawozach i do tego opryskiwane pestycydami aby robaki się tam nie lęgły, a potem Ty to jesz. Masakra jakaś. Zdrowe produkty z obniżoną kalorycznością czyli tzw. lightJ Aby to osiągnąć z takiego produktu usuwa się nadmiar tłuszczu i nikt nie wnika, że wraz z tym usuwa się całą gamę drogocennych składników niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania organizmu np. witaminy z grupy A czy D. Głównym składnikiem dosładzającym produkty w dzisiejszych czasach to czysty chemicznie aspartam tyle, że gdy poddawany jest obróbce cieplnej traci swoje właściwości, a zamienia się czystą toksynę. No przecież nie napiszą Ci tego na opakowaniu. Można by jeszcze wiele o tym pisać, może skusze się w kolejnych artykułach. Jednak dziś trzeba gruntownie przemyśleć nasza dietę, sposób jedzenia i to co kupujemy w sklepach. Nie chce Ci się, ok, ale nie dziw się, że po wizycie od lekarza dowiesz się któregoś dnia, że masz nowotwór. Wybór należy do nas. Warto może przemyśleć także post od czasu do czasu do którego przecież sam Jezus przyuczał, a wtóruje mu i dziś Matka Boże w Medjugorie. Okazuje się, że to nie tylko może wyjść nam na dobre dla ducha ale i dla Ciała. Bądź świadom, otwórz oczy! Opracowanie: Rudi Stankiewicz Trener Instruktorów Pierwszej Pomocy Przedmedycznej EFR nr 610805 Technolog Żywienia Zbiorowego Dziadek. Cenny, bezcenny, ukochany. Żadna niania nie będzie tak kochać dzieci jak dziadek, bo to dziadek. Potrafi się zająć dziećmi na swój sposób, ale... - nie usiądzie z dzieckiem na podłodze, żeby się z nim pobawić, weźmie na kolana i trzyma, posadzi na kanapie obok, z kolan dziecko patrzy na telewizor, czasem poskacze, czasem zasypia, - telewizor, główny wróg i wnerwiacz, czasem mam ochotę wyrzucić przez okno (gorzej, ze z parteru się nie zepsuje), "policjanci i policjantki" i podobne, na sam widok podnosi mi się ciśnienie, dziadek go uwielbia oglądać, potrafił się obrażać, gdy chcieliśmy oglądać coś innego, - nie zrobi dziecku jeść, nawet prostej kaszki co wymaga gotowania 3 min. nie ugotuje, na szczęście potrafi odgrzać..., - jak tylko się da, to nie wyjdzie z dzieckiem na spacer czy chociaż przewietrzyć, pobawić się trochę, bo "za zimno", "wieje", etc., pełne słońce, ciepło jak na jesień, jemu się wydaje, że zimno i nie wychodzi, - nie ubiera okularów jak zachodzi taka potrzeba, a później zamiast syropu na gorączkę dziecko dostaje Mucosolvan do inhalacji..., - jak chyba większość znanych mi chłopów potrzebuje mieć ubrania dla dziecka zawsze gotowe, pod nosem, to nic, że zawsze są w tej samej szafce, - osiągnął już taki wiek, że sam wiek dokucza, boli ręka, nie może się schylać z dzieckiem na ręku, bolą plecy..., - lubi kosić, naprawiać, przycinać, potrzebne, ale mi ciśnienie podnosi zabierając dziecko na traktor i ciągle się boję, że gdzieś przypadkiem to dziecko wejdzie pod kosę, - zabrał dziecko wprost pod ogromny pożar u sąsiada... a ono biedne to później przeżywało ("dym!") i chyba nadal się boi i przeżywa, - nie cierpi jak dziecko płacze, ale czy czasami nie musi popłakać? - z jednej strony ma sporo cierpliwości, z drugiej ją traci, - boję się, że kiedyś nadejdzie ten dzień, że dostanie ponownie udaru i będzie sam z dzieckiem, że zakręci mu się w głowie, uderzy i straci przytomność, że nie da rady zająć się dzieckiem ze względu na stan zdrowia, a będzie twierdzić, że da radę lub się do tego nie przyzna, - musi mieszkać z nami, a ja chyba zmęczona już tym jestem, jednocześnie go potrzebuję i chciałabym, żeby mieszkał u siebie, mieszkając u nas musi rozdzielać się z babcią..., - u dziadka w domu jest inny wnuk, który będzie potrzebował opieki, a babcia sama biega zajmując się wnukami, robiąc obiad, sprzątając i wynajmując pokoje, - siada z mężem wieczorami i gapi się na te durne pseudo seriale i popijają piwo, a ja biegam i kąpię, myję zęby z dzieckiem, przebieram, karmię, słucham krzyków jednego albo drugiego dziecka albo obu naraz, bo każde coś chce, kładę spać, szykuję ubrania na drugi dzień, wychodzę z siebie po dniu roboty i ciśnienie mi rośnie na widok leżakującego i popijającego męża, a gdy ja chcę usiąść i dziecko coś chce lub trzeba to zrobić, to muszę to robić przecież ja (lub dziadek jak się zlituje), - czasem coś posprząta (odkurzy, umyje naczynia), da psu jeść. Ja... - planuję powrót do pracy po urlopie macierzyńskim, ale boję się, że znowu będę biegać, że znowu dziecko będzie wisiało rozpaczliwie u mojej nogi po 10-12 godzinach mojej nieobecności, że znowu będę w pośpiechu gotować cokolwiek, słuchając zawodzenia dzieci, krzyków męża, że nie ma co jeść a głodny, a potem usłyszę, że to ble, niedobre, nie takie, nie podbite śmietaną (bo dzieci alergicy), że on tego nie lubi, albo zwyczajnie tego nie zje, jakby tak trudno było dodać sobie łyżkę śmietany, soli i pieprzu wg własnego smaku (nie lubię, nie cierpię i nie umiem dobrze gotować, czasem mi się zdarzy, gotuję bo muszę), że bałagan i wiecznie tylko on musi sprzątać..., - nie wiem czy aktualna praca to jest coś do czego faktycznie chcę wracać, byłam tam dziś i wróciłam przygnębiona, - nie wyrabiam przy dzieciach, przestałam się przejmować czymkolwiek, bałaganem, jedzeniem, prasowaniem, praniem, wieszaniem, gotuję bo muszę, piorę non stop, prasuję od święta, odkurzacza i mopa na oczy nie chcę widzieć, a naczynia mogłyby leżakować (czasami przydają się zmywarki), - przestałam się przejmować, że wiecznie krzyczę, czasami nie wiem jak podejść do starszego dziecka i dopada mnie zwyczajna bezsilność, robi mi się coraz bardziej obojętne czy je jak należy (a ciężko wymusić), na szczęście potrafi się samo ubrać, - chciałabym mieć kogoś kto będzie robił to czego ja nienawidzę, kto będzie gotował, ale mąż staje okoniem, woli na mnie krzyczeć jak nie ma obiadu, bo nie miałam siły czy czasu go zrobić, - znowu się stresuję... I stoję przed dylematem czy iść do pracy i powierzyć dziecko opiece dziadka po raz kolejny czy też szukać niani z nadzieją, że znajdzie odrobinę czasu i chęci na ugotowanie czegoś czy też nie wracać do pracy i zostać w domu (zostać w tyle na rynku pracy, widzieć głównie 4 ściany i kawałek najbliższego otoczenia). Czy niania będzie lepsza niż dziadek ("Nie znajdziesz takiej dobrej niańki jak dziadek. [....] a myślisz, ze niania nie będzie siedziec przed telewizorem?...")? Czy muszę pracować? Nie, finanse nie zmuszają mnie do pracy, ale czy moje zdrowie psychiczne da radę? Żal mi zostawiać dzieci, ale jednocześnie żal mi hodować w sobie wściekłości na nie, gdy krzyczą obie naraz, gdy nie dadzą odpocząć na chwilę albo chwila zdaje się za krótka, gdy... Podobno skoro Pan Bóg dał mi dzieci, to da i siłę do nich.

są takie dni czasami że dziadek z nami siada